To był szalony tydzień. Zupełnie przypadkiem dowiedziałem się o
testach F1 na Hungaroring, początkowo planowałem wybrać się tam jako
kibic, jednak gdy dowiedziałem się, że będzie tam Robert Kubica, wiedziałem, że chcę fotografować. Choć decyzja organizatorów się
przeciągała, to jednak ostatecznie udało się zdobyć akredytację. W
niedzielę wieczorem fotografowałem jeszcze mecz Lecha, do późnych godzin
kończyłem własną przeprowadzkę (atrakcje lubią chodzić parami), a w
nocy z poniedziałku na wtorek byłem już w drodze do stolicy Węgier.
Na miejscu zaskoczyło mnie, jak wielką swobodę miałem w fotografowaniu. Na początku nie dowierzałem, ale w praktyce mogłem spacerować po całym paddocku. W boksach podobnie, nie mogłem wchodzić do garaży, ale poza tym w zasadzie jedynym ograniczeniem był zdrowy rozsądek i chęć uniknięcia potrącenia przez wciąż dość szybko poruszający się bolid. Pewnie podczas Grand Prix wygląda to nieco inaczej.
Nigdy wcześniej na poważnie nie fotografowałem motorsportu, byłem przygotowany na ciężką harówkę, w końcu tor ma kilka kilometrów długości i wypadałoby się przejść na kilka zakrętów. Wygodne buty okazały się przydatne, jednak organizatorzy testów wyszli naprzeciw potrzebom fotografów i podstawili specjalne busiki, którymi obwozili nas po torze. Wystarczyło wsiąść i powiedzieć, w które miejsce toru chcemy się udać. Wszystko w klimatyzowanym aucie.
Po takim wstępie łatwo się domyślić, że biuro prasowe działało świetnie, internet był szybki i na każdym kroku można było liczyć na pomoc. Za rozsądną kaucję wynająłem sobie szafkę, w której mogłem zostawić komputer czy teleobiektyw. Moja walizka Peli się nie mieściła, ale przez dwa dni nie znalazła amatora, gdy po prostu sobie leżała obok. Dystrybutor z zimnymi napojami, przy temperaturze około 37 stopni na dworze, prawdopodobnie ocalił moje istnienie.